Wspomnienia z Silesia Marathon – Monika i Dariusz Walukiewiczowie

14.02.2025

Udostępnij w social

Biegacze biorący udział w Silesia Marathon mają do wyboru nie tylko start w maratonie, ale także ultramaratonie lub półmaratonie. Wśród uczestników nie brakuje rodzin, które wspólnie startują. Nasi kolejni laureaci od lat pojawiają się na Stadionie Śląskim, a w tym roku połączyli pasję do biegania z zaangażowaniem w organizację zawodów; do startujących w maratonie Moniki i Adama, a w ultramaratonie Dariusza i w półmaratonie Joanny, dołączył Artur jako wolontariusz strefy mety. Zapraszamy do lektury wspomnień Moniki i Dariusza Walukiewiczów!

 

„Nasza rodzinna tradycja”

Dariusz Walukiewicz

 

Pierwsza niedziela października to już w naszej rodzinie tradycja startowania w SilesiaMarathon. Chyba tak ważna jak rolady i kluski z modrą kapustą w śląskim obiedzie ? Żona Monika z synem Adamem biegli tradycyjnie na dystansie królewskim, siostra Asia na połówce, a moja skromna osoba w ultra.

 

W tym roku nasza ekipa powiększyła się o jeszcze jednego członka – młodszy syn Artur dołączył do wolontariuszy. Gdy wrócił po imprezie do domu (grubo po nas), wyglądał na nie mniej zmęczonego niż my ?

 

Jako że zaliczyłem już 10 startów w tej imprezie i dołączyłem do ELITE TEN CLUB, to jeszcze przed startem w biurze zawodów czekała na mnie miła niespodzianka. Wszyscy klubowicze otrzymali fajne upominki, w tym białe bluzy sportowe marki Mizuno.

 

Co do samego biegu, to może „krótko” ?. Pogodowo idealnie: chłodno, bezwietrznie. Mój start zaczął się o 7:30 od dwóch pętli w Chorzowskim Parku. Na końcu drugiej pętli wpadłem w tłum startujących właśnie maratończyków. Gdy niedługo po opuszczeniu parku biegliśmy ulicą Chorzowską w stronę centrum Katowic, ukazał nam się niesamowity widok – wspaniały pejzaż miasta utopionego częściowo we mgle. Wyższe piętra wieżowców nie były w ogóle widoczne. W takim klimacie minęliśmy Spodek, NOSPR i kilka innych ciekawych obiektów.
Trasa, poza paroma zmianami wymuszonymi remontami, była z grubsza taka jak zwykle. Za centrum wbiegliśmy na Dolinę 3 Stawów. Następnie skierowaliśmy się w stronę kultowego osiedla górniczego na Nikiszowcu, za którym wbiegliśmy już do Mysłowic. Tam czekała nas ta upierdliwa agrafka biegowa – strasznie długa, a pierwsza część pod górę. Z jednej strony można zobaczyć zawodników, którzy już ją kończą, i strasznie im pozazdrościć. Z drugiej – spotkać znajome twarze, a wracając, pożałować tych, którzy dopiero zaczynają ?
Kolejne kilometry to powrót do Katowic, aby w okolicach 37. kilometra (dla maratończyków 29.) połączyć się z zawodnikami półmaratonu. Na trasie robi się wtedy bardziej tłoczno, kolorowo i ciekawiej. Kolejnym, wartym wspomnienia punktem była strefa kibica w Siemianowicach Śląskich (44 km dla ultra). Na tym etapie takie wsparcie, jakie tam zawsze dają, jest na wagę złota – szczególnie że tuż za nim zaczyna się słynny podbieg w Siemianowicach. Kto przeżył, ten wie ? Na jego szczycie znowu (bo podobnie było rok temu) ktoś postawił łóżko. To chyba jakiś zawoalowany rodzaj psychicznego nękania ? Na szczęście stamtąd do mety to już „tylko” 4 km, w całości w Parku Chorzowskim, z którego wyruszyliśmy. I większość z tego już z górki.

 

Ostatnie 300 m trasy, po niebieskiej bieżni „Kotła Czarownic”, było jak zwykle epickie. Trudno opisać te emocje – najlepiej przeżyć je samemu. Za metą zasłużony odpoczynek, posiłek, a dla chętnych (i cierpliwych) masaż. A ja miałem dodatkową satysfakcję ze spotkania tam syna Artura (podawał napoje zmęczonym finiszerom).

 

Najważniejsze, że wszyscy szczęśliwie dotarliśmy do mety. Adam (syn) tradycyjnie już złamał 3 h, choć życiówka nie padła. Siostra też złamała 3 h (ale w półmaratonie ?).
My z żoną złamaliśmy 5 h i też było super ? To był kolejny nasz bieg i nasze kolejne zwycięstwo!

 

Organizator, jak zawsze, zadbał o wysoki poziom zawodów. Nic dziwnego, że impreza z roku na rok bije rekordy frekwencji. Jedyne, czego mi brakuje, to (symbolicznego chociaż) honorowania zwycięzców kategorii wiekowych. Żona natomiast narzekała na… długość dystansu maratońskiego, zastanawiając się, czy nie można by go skrócić do jakichś 33 km. Poddaję to rozważeniu organizatorom ?
A tak na serio, wszystko przebiegło tak, jak powinno. Na każdym etapie – od rejestracji i odbioru pakietu, przez oznaczenie trasy, obfitość punktów odżywczych, aż po opuszczenie terenu stadionu po zawodach. Cieszę się, że tak poważna impreza odbywa się na moim ukochanym Śląsku. A takiego finału biegu nie mają żadne zawody w Polsce. Cóż więcej dodać? Do zobaczenia za rok!

 

 

 

„… wiedziałam, co mnie czeka…”

Monika Walukiewicz

 

 

To był mój siódmy maraton, można powiedzieć, że wiedziałam, co mnie czeka… (chociaż po każdym zarzekałam się, że to już ostatni – nigdy więcej…). Jak zawsze, mocna rodzinna ekipa – mąż na dystansie ultramaratonu, ja z synem – maraton, szwagierka Asia – półmaraton.

 

Start po godzinie 8. Mąż wybiegł pół godziny wcześniej, a syn startował w grupie A, więc o 8.05 zostałam „sama” (chociaż w tłumie) na placu boju. Ruszamy.

 

Pierwsze kilometry lecą jak z płatka, w ogóle nie czuję, że biegnę. Sprawdzam tempo i jestem w szoku, że takie szybkie! Rozsądek podpowiada, że trzeba zwolnić, bo z takim tempem długo nie pobiegnę, ale jakiś wewnętrzny głosik nieśmiało się odzywa (chociaż z tonem pełnym powątpiewania), że może jestem po prostu dobrze przygotowana. No i jak głupia wierzę temu drugiemu głosikowi. Myślę sobie, że jak się tak fajnie biegnie, żal nie korzystać. Na takich rozważaniach upływa mi połowa dystansu. Przy mniej więcej 25 km zaczęłam czuć, że biegnę, ale nie było to jeszcze nic strasznego. Zaczynam się zastanawiać, czy może uda się dogonić pod koniec dystansu Asię i może razem wbiegniemy na metę. Ta myśl trochę mnie dopinguje i staram się trzymać tempo.

 

Przekraczam 30 km. Gdyby maraton kończył się na 30 kilometrze, można by powiedzieć, że wróciłabym z tarczą. Niestety zostało jeszcze 12 długich kilometrów. Kibice, orkiestra i bębny dodają trochę energii i staram się jakoś utrzymywać krok biegowy. Za rondem z kulami spotykam Asię, robię dobrą minę do złej gry i mówię z rześkością, której nie czuję, że może pobiegniemy razem? Asia wygląda na mocno zmęczoną i mówi, że mam biec swoim tempem, bo ona nie ma już sił. Wyprzedzam ją i jakieś 500 m dalej następuje to, co stać się musiało – czyli na podbiegu pod wieżę, przechodzę do marszu. Różne słowa przychodzą mi na myśl, których nie przytoczę, bo nie przystoi. Zawsze się chwaliłam, że na tym podbiegu pokracznie i powoli, ale wbiegam. Tym razem niestety dołączam do procesji już maszerujących, a wiem, że najgorsze dopiero przede mną – czyli park.

 

Wbiegając do parku, próbuję zdobyć się na krok biegowy, bo kibice mocno dopingują, ale moja motywacja pobiegła chyba inną drogą. Spotykam kibicującą koleżankę Kingę, która dołącza do mnie na kilka metrów i woła: – Monia, jesteś wielka! Nie jestem wielka, wszystko mnie boli i mam już dość (wielka byłabym, gdybym była w tym miejscu jakieś 15 minut wcześniej). Kinga, niezrażona: – Jesteś moją inspiracją!! Nie chcę być inspiracją, chcę się tylko położyć!! Kinga wraca na swój punkt kibicowania, a ja próbuję biec dalej (bo bycie inspiracją, mimo wszystko, zobowiązuje). Nieco dalej w parku wolontariuszka lub kibicka woła, żeby się nie poddawać, a jej głos wskazuje na to, że gardło boli ją tak, jak mnie nogi, więc z szacunku do jej bólu biegnę dalej.
Ostatnia prosta przed stadionem – strasznie dłuuuga. Z naprzeciwka, już z medalem na szyi, idzie pewien szczęśliwiec i krzyczy: – Dajecie!! Jeszcze jakieś 400 metrów i meta. Obok mnie dwóch panów i słyszę taki dialog:
– Kłamał?
– Tak. – Krótka odpowiedź drugiego sugeruje, że nie tylko mnie ciągnie się ten odcinek.
Wreszcie wbiegam na stadion. Znowu nie dane mi poczuć tych emocji, które przeżywają inni – że to magiczna chwila, że łza w oku ze wzruszenia. Ja myślę tylko: gdzie ta meta i czemu jest tak daleko! Jakoś się udaje i obolała przekraczam metę.

 

Na miejscu młodszy syn, wolontariusz, podaje mi wodę. Człapię do męża i syna, którzy, jak zawsze, długo na mnie czekają, a zawsze mówię im: nie śpieszcie się, bo zmarzniecie, jak będziecie na mnie czekać. Znowu nie słuchali. Asia wbiega na metę jakieś pół minuty później. Siły, które straciłam, przeszły chyba na nią, bo odzyskała energię pod koniec. Ostatnie pamiątkowe zdjęcie i można jechać do domu, na zasłużony odpoczynek.
Młodszy syn (Artur) wraca z wolontariatu godzinę później, mówiąc, że chyba nigdy nie był tak zmęczony ?

 

Ogólnie impreza, jak zawsze, na wysokim poziomie. Poza moją fatalną taktyką biegu, nie ma się do czego przyczepić, więc może odegram się w przyszłym roku?

Bądź z nami na bieżąco
Skip to content