O wspólnym starcie, wrażeniach z trasy, radościach i pokonywaniu trudności opowiada Dariusz Walukiewicz, kolejny z laureatów konkursu „Podziel się wrażeniami z Silesia Marathon”. W tym roku Darek, Monika, Asia i Adam wspólnie wystartowali na naszym wydarzeniu. Mamy nadzieję, że ich historia zainspiruję kolejne rodziny do udziału w kolejnej edycji.
Dla mnie to już dziesiąta przygoda na tym Śląskim Święcie Biegania. Ostatnie lata biorę w nim udział razem z żoną Moniką a od trzech również z synem Adamem. Ten rok był dla nas wyjątkowy. Zwykle jako rodzina, braliśmy udział w 2 biegach, na dystansie maratońskim syn z mamą oraz na ultra moja skromna osoba 😉. Jednak w tym roku udało nam się poszerzyć nasz skład aż do 4 osób i „wystawić” reprezentanta rodziny w biegu półmaratońskim. A to dzięki mojej siostrze Asi, która wbrew wielu przeciwnościom losu w poprzednich latach w końcu dopięła swego i pojawiła na starcie tej jakże zacnej imprezy.
Bieg był dla mnie jak zwykle trudny. 50 km przebierania nogami w wysokiej intensywności, zleciały (a może raczej przebiegły 😉) jednak dosyć szybko. W końcu po drodze tyle atrakcji, które choć niemal znam na pamięć, ciągle cieszą oczy. Począwszy od nowoczesnego centrum Katowic ze Spodkiem, poprzez zabytkowe osiedle górnicze na Nikiszowcu, zielone tereny parkowe Doliny Trzech Stawów i Parku Śląskiego, stare dzielnice ze śląskimi familokami w Mysłowicach, Szopienicach czy Siemianowicach Śląskich aż do wisienki na torcie czyli wspaniały Stadion Śląski „od środka”.
Pogoda była doskonała, punkty odżywcze dobrze wyposażone. W sumie wysoki poziom organizacyjny z poprzednich lat utrzymany. W trakcie biegu udało mi się nawet spotkać Monikę (niedługo po starcie maratonu gdy jako uczestnik biegu ultra kończyłem drugie okrążenie po parku) oraz Adama gdy kończył już długą agrafkę w Mysłowicach a ja ją dopiero zaczynałem. To był dla mnie 28. kilometr, dla niego 20. Biegł jakby na luzie, wręcz z uśmiechem na twarzy. O to w sumie chodzi! Agrafka miała ok. 4 km, więc wiedziałem, że nie mam szans go złapać. Bardzo fajnie jest zobaczyć rodzinkę na trasie, choćby przez moment. Brakowało mi tylko spotkania z siostrą, którą chciałem zapytać, jak się czuje i jak sobie radzi. Wiedziałem, że Monika da radę, Adam też, dlatego najwięcej moich myśli krążyło właśnie wokół Asi.
Rok temu w okolicach 27km udało mi się przegonić baloniki z dystansu maratońskiego na 3:30. W tym roku na tym odcinku trasy znajdowały się kilkaset metrów przede mną. Obawiałem się, że wynik sprzed roku, kiedy to udało się wyraźnie złamać 4h będzie ciężko powtórzyć. Postanowiłem się jednak nie poddawać. Do mety zostały jakieś 23 km i aż 1:55h do 4h. I chociaż poza wieloma innymi podbiegami przede mną był jeszcze ten najtrudniejszy, w Siemianowicach, wszystko było możliwe.
Na ok 37 km (dystansu ultra) łączyliśmy się z biegaczami z półmaratonu. Co to był za tłum…do tego jeszcze tu i ówdzie muzyka z różnych stref kibica. To wszystko niosło do przodu. Siostry na trasie niestety nie spotkałem. Nie wiem czy bym ją zauważył w tej rzeszy ludzi.
Po ok 3:20h i 42. km, kiedy to przekroczyłem granicę Siemianowic Śląskich, poczułem się jeszcze bardziej u siebie. W końcu to moje rodzinne miasto. Zostało zaledwie 40’ i aż 8km do celu. W centrum masa kibiców, w tym paru znajomych i jakby nogi na chwilę mniej bolały 😊. Słynny podbieg w pod wieżę TV, na którym podobno można odróżnić chłopców od mężczyzn, dał mi się we znaki. Ale udało się wbiec (nie wmaszerować). A to różnie bywa, kto był ten wie 😉.
Do „Kotła Czarownic”, jak się mawia na Stadion Śląski w Chorzowie, wbiegam po równo 4 godzinach. Już wiem, że tym razem nie uda się złamać 4h. Ale to nic. Został jeszcze najfajniejszy fragment trasy: 300 metrów pięknej, niebieskiej lekkoatletycznej bieżni stadionu. W takiej chwili można się poczuć jak profesjonalny sportowiec. Samo przekroczenie mety to jak zwykle niesamowite przeżycie. Trudno opisać wszystkie emocje. Najlepiej po prostu przeżyć je samemu!
Za strefą finiszera spotkałem Adama. To co on znowu nawyprawiał zszokowało mnie totalnie. Liczyłem po cichu, że może uda mu się złamać 3:20 w maratonie. Co prawda rok temu wykręcił czas 3:11 (co już było wg mnie niesamowite) ale w tym roku, z powodu obowiązków szkolnych (maturzysta) zdecydowanie mniej trenował. Gdy zobaczyłem jego wynik pomyślałem, że to jakiś błąd w pomiarze. Serio. 2:58:28😊. Złamane 3h oraz pierwsze miejsce w kategorii M20. Eh młodość. Duma rozpiera mnie do teraz 😊 Poprosiłem go o napisanie kilku zdań:
Adam: Silesia Marathon 2023… ciepło go wspominam (bo skończył się dla mnie szybciej niż poprzednio). Mam wrażenie, że byłem najspokojniejszy z całej rodziny z myślą: co będzie to będzie. Miałem nadzieję na zrobienie czasu poniżej 3h dużo przed zawodami. Po zawodach tata nazwał mnie wariatem i nie mógł uwierzyć w mój czas. Euforia po tym osiągnięciu minęła dosyć szybko, u taty (który był bardziej szczęśliwy niż ja) trwała ona parę dni. Według mnie wszyscy z mojej rodziny na tym maratonie się postarali, i jestem szczęśliwy ich sukcesem. Podobała mi się trasa a koniec w „Kotle Czarownicy” zawsze epicki.
Następnie spotkaliśmy Asię (siostrę i ciocię). Okazało się, że wszystko się udało, była przeszczęśliwa z ukończenia swojego debiutanckiego biegu. A tym samym szczęśliwy byłem i ja. Kilka słów od niej:
Asia: Stało się. Przekroczyłam magiczną linię. Nie wiedziałam co czuć. Ulgę? Szczęście? Dumę? Wdzięczność? Chyba było tego wszystkiego po trochu. Wiem, że czas nie był imponujący, wiem, że ludzie biegają dłuższe dystanse, wiem, że to nie zmieniło świata, ale dla mnie to był zajefajny moment. Coś na co czekałam 3 lata w końcu się spełniło, a najlepsze w tym wszystkim było to, że nie czułam wielkiego zmęczenia. Nie miałam ochoty paść na trawę i umrzeć. W tym momencie chciałam odszukać Darka i mu bardzo podziękować, ponieważ gdyby nie On nie byłoby mnie w tym miejscu. Nie potrafię się doczekać przyszłorocznej edycji. Na pewno mnie tam nie zabraknie.
Monikę spotkaliśmy niedługo potem. Podobnie jak my, mocno zmęczona, ale chyba bardziej szczęśliwa, że się udało. To był już jej piąty maraton a czas 4:21:58 oznaczał jej piątą „życiówkę”! Co zawody to progres. Brawo! Od niej również kilka zdań:
Monika: Piąty maraton – a każdy poprzedni miał być ostatnim. Zawsze sobie obiecuje, po zawodach, że już nigdy więcej sobie tego nie zrobię, ale jak głoszą niektóre banery przy trasie maratonu – ból w końcu mija… i zmienia się perspektywa. Wynik mnie pozytywnie zaskoczył, bo czas jaki uzyskałam po („sprawdzającym”) półmaratonie w Bytomiu, gdzie pobiegłam słabo (8 minut słabiej niż przed rokiem) nie rokował zbyt dobrze. Muszę przyznać, że piaty maraton był najmniej bolesny z wszystkich poprzednich (oczywiście nie znaczy to, że zupełnie bezbolesny) i cóż – w przyszłym roku będę gonić Adama!!