Dla Dariusza, Moniki i Adama Walukiewiczów start w Silesia Marathon to już prawdziwa rodzinna tradycja. Jakie są ich wrażenia z ostatniego biegu? Czy udało im się osiągnąć zamierzone cele? Co sprawia, że co roku podejmują wyzwanie i w pełnym składzie meldują się u bram Stadionu Śląskiego? Tego i wiele więcej dowiecie się czytając obszerną relację z Silesia Marathon 2022 autorstwa głowy tej sportowej rodziny – ultramaratończyka Darka.
Silesia (Ultra)Marathon AD 2022
Jak ten rok szybko zleciał. Ani się nie obejrzałem, a zameldowaliśmy się przed startem kolejnych zawodów z cyklu Silesia Marathon. W tym samym składzie jak przed rokiem, czyli żona Monika, syn Adam i moja skromna osoba.
Wszyscy startowaliśmy na tym samym dystansie, co rok temu. Ja ultra, reszta na królewskim. Każde z nas miało też swój mały cel: pojawić się na mecie nieco szybciej niż ostatnio.
Godzina 7:15. Chwila przed startem ultra. Zimno, ok. 10o C, a tu należało się jeszcze rozebrać. No nic, to miało nie potrwać długo. Ostatnie słowa wsparcia, uściski, ostatni ToiToi i szybko na start.
Pogoda dopisała. Chłód to jednak sprzymierzeniec biegacza. Trasa nieco zmieniona, wg mojego zegarka o jakieś 15 m mniej wzniesień w stosunku do poprzedniego roku. Z drugiej strony człowiek nieco starszy, ale walczyć trzeba. Cel był taki, aby złamać 4 godziny. To oznacza średnie tempo ok. 4:48’/km. Rok temu się nie udało. Może tym razem…
Niedługo po starcie, jeszcze na pętlach w Parku Chorzowskim, poznałem sympatycznego biegacza Pawła, którego gorąco pozdrawiam. Początek był jak zwykle lekki, radosny, nadmiar energii, nogi rwały do przodu. Jednak to nie były nasze pierwsze razy, więc wiedzieliśmy, że to tylko miłe złego początki. Paweł miał biec podobnym tempem do mojego, przez co spotykaliśmy się na trasie co jakiś czas, wzajemnie wspierając. Na drugiej pętli w parku (pętle te były tylko dla ultra) spotkałem Monikę, która dopiero co wystartowała na swoim dystansie. Oczywiście już na starcie nie przestrzegała planu i biegła nieco za szybko. No cóż, wszyscy wiemy, jak to jest. W głowie myśli krążyły mi jeszcze wokół Adama, który wystartował w pierwszej grupie maratończyków i jest już pewnie kilka km przed nami. Jego plan to poprawić czas z zeszłorocznego debiutu: 3:23 h. Trzymam za niego mocno kciuki i wierzę, że mu się uda.
- 10km. Wybiegam z Parku Chorzowskiego. Czas niecałe 46’, chyba trochę za szybko. Przyganiał kocioł garnkowi.
Chwilę później biegniemy już Chorzowską, „zaliczamy” słynne rondo i Spodek, pierwszy punkt odżywczy. Mimo jednak wczesnej pory i chłodu widać i słychać wsparcie kibiców.
- 20 km, czas 1:30:35. Jesteśmy w kolejnym parku, na 3 Stawach, mijamy kultowy staw „Szlomiok”. Wokół mnóstwo biegaczy, humory wszystkim dopisują. Pogoda sprzyja, bufety dobrze wyposażone.
- 25 km, czas: 1:53:20. Wbiegamy do klimatycznego Nikiszowca. Dużo kibiców, hałasu, muzyki, jest fajnie.
- 27 km, czas 2:02. Katowice Janów. Jest spory zapas, doganiam baloniki na 3:30. Jest pokusa, aby z nimi pobiec z 10 km i tym samym trochę odsapnąć. Postanawiam jednak powalczyć o dobry czas na maratonie. Mam przeczucie, że i tak mnie z czasem dogonią. Zmęczenie narasta, zaczyna się delikatny, choć długi podbieg. Ryzykuję i zostawiam ich w tyle. Mysłowice zaliczamy tylko na chwilę, to wynik zmiany trasy w tym roku. Na długiej agrafce nawrót i wracamy do Katowic.
- 35 km, czas 2:40. Już prawie Katowice – Zawodzie. Kolana bolą i coraz trudniej utrzymać tempo poniżej 5’/km. Ale szanse na życiówkę w maratonie ciągle spore. To mnie motywuje do nieodpuszczania.
Nieco dalej łączymy się z trasą na półmaraton. Robi się spory tłum. To chyba największa fala biegaczy z „połówki”. Z daleka słychać orkiestrę górniczą. Jest też bufet, obowiązkowy punkt do zaliczenia. Nie ma już mowy o zimnie. Tylko wiatr się trochę wzmaga, mam dziwne wrażenie, że niezależnie od kierunku biegu wieje zawsze w twarz. Kilka kilometrów dalej wbiegamy do Siemianowic Śląskich, „mojego” miasta. To zawsze taki fajny moment, szczególnie, że zaraz mijam 42. kilometr.
- 42:20 km, czas 3:16. Wpadła życiówka w maratonie! Już wiem, że ten bieg na pewno będzie dla mnie bardzo udany. Zastanawiam się, jak idzie (albo raczej biegnie) Monice i Adamowi z nadzieją, że nie zaniedbują odżywiania.
Tempo już w okolicach 5:00. Czas złapać oddech przed najgorszym. Jest szansa na złamanie 4 h, jeśli kolana nie wysiądą. A bolą już mocno.
Punkt odżywczy w Siemianowicach (ok. 43 km). Przeganiają mnie „zające” na 3:30. Zjadam ostatni żel starając się nie tracić ich z oczu. Niestety żółte baloniki tak szybko się oddalają… Nic, robię swoje. Wychodzi mi, że wystarczy trzymać tempo poniżej 6’/km aby złamać 4 h. Nie biegnę już dużo szybciej. Kolana bolą, jednak nie tak przeraźliwie, jak przed rokiem. Po drodze strefa kibica w Siemianowicach Śląskich. Wg mnie najlepsza, najgłośniejsza, najbardziej kolorowa ze wszystkich. W tym roku wyróżnia się tu grupa wsparcia z klubu Siemianowice i Przyjaciele Biegają. To wszystko dodaje skrzydeł. Szkoda, że nie może ciągnąć się tak już do samej mety.
- 44km. Zaczyna się najgorszy podbieg na całej trasie. Oczywiście moim zdaniem. Podobno odróżnia chłopców od mężczyzn. W tej chwili stać mnie tylko na trucht. Wyprzedzam jedynie maszerujących. Tempo ok. 5:50. Zaciskam zęby, jeszcze trochę. Uff, udało się, na górze ekipa z bębnami pomaga wyrwać się z letargu i wykrzesać resztki energii.
- 46 km, czas 3:38. Mijamy stoisko jednego ze sponsorów biegu, producenta materacy, który rozłożył przy trasie łóżko. Toż to istne tortury psychiczne taki gadżet wystawić w tym miejscu trasy. Ile bym dał, żeby móc zaliczyć „jazdę próbną do mety” na tym wystawionym łóżku. Ale trzeba robić swoje. Zostały 22 minuty do 4 h i tylko 4 km do mety. Musi się udać. Mimo że strasznie boli, staram się biec szybko, na ile tylko jestem w stanie. Niby już prawie tylko z górki, ale tempo ciągle powyżej 5’/km.
- 49,7 km. Wbiegam na cudowny Stadion Śląski. Kolejne niezapomniane przeżycie! Dla takiej chwili, dla tych 300 m człowiek porywa się na tę całą męczarnię. Najlepszy finisz na świecie!!!
- 50 km, 3:57:34. Ostatnie kilometry bolały strasznie. Kondycji było chyba więcej niż sił w nogach i wytrzymałości w kolanach. Ale się udało, 4 h złamane. Zaraz za metą spotykam Pawła. Już tam na mnie czekał. Wzajemne gratulacje, obowiązkowa fota i wspólne uczucie ogromnej ulgi i szczęścia, że już po.
Teraz wszystkie myśli przerzucone na Adama i Monikę. Tego drugiego spotykam po chwili poza strefą finiszera. Mówi, że wykręcił czas… 3:11… yyy . Chłopak ma 19 lat, biega zaledwie od 3, drugi maraton w życiu. Chyba usłyszałem jakiś głuchy huk. To była moja szczęka lądująca na ziemi. Adam zajmuje 54. miejsce na ponad 1500 startujących na dystansie maratonu. Jestem przeogromnie dumny. Odbieramy rzeczy z depozytu i „pędzimy” (hahaha, powłóczymy nogami raczej) na trybuny, zobaczyć finisz najważniejszej kobiety w naszym życiu. Monika skończyła ze świetnym czasem 4:27. Również zrealizowała swój cel, którym było złamanie 4:30 h. Kolejne świetne zawody dla mnie i moich najbliższych. Żona twierdzi, że 3 maratony jej w życiu wystarczą, ale wg mnie dziewczyna dopiero się rozkręca.
Nastroje po zdecydowanie lepsze niż przed. Organizacja zawodów niczym mnie nie zaskoczyła. Tradycyjnie już na najwyższym poziomie. Od momentu odbioru pakietu, poprzez punkty informacyjne, bufety, oznakowanie i zabezpieczenie trasy, niesamowity finisz, aż do wydania rzeczy z depozytu. Wielkie podziękowania dla wolontariuszy, bez nich, to by się nie mogło udać. Podziękowania również dla kibiców, bez nich byłoby dużo trudniej na trasie. I do zobaczenia za rok na starcie, trasie i mecie Silesia Marathon.
Dariusz Walukiewicz